• Małgorzata Potocka
  • Małgorzata Potocka
  • Małgorzata Potocka
  • Małgorzata Potocka
  • Małgorzata Potocka
  • Małgorzata Potocka
  • Małgorzata Potocka
  • Małgorzata Potocka
  • Małgorzata Potocka
  • Małgorzata Potocka
  • Małgorzata Potocka
  • Małgorzata Potocka
  • Małgorzata Potocka
  • Małgorzata Potocka

Małgorzata Potocka

Najpierw było tu beżowo, ale ten kolor wpędzał ją w depresję. Ściany pokryły więc ogniste, intensywne czerwienie, żółcie i pomarańcze. – Teraz, nawet jeżeli promienie słońca wpadają zza chmur, cały salon „zapala się” i przenosi mnie do Meksyku albo na Kubę – mówi nam aktorka Małgorzata Potocka. A my przenosimy się w jej świat..

Wnętrze i Ogród: W branży artystycznej jest już Pani „żywą legendą”. Mówi się o Pani pasji zbierania pięknych rzeczy i braku umiejętności pozbycia się czegokolwiek. To nieuleczalne?

Małgorzata Potocka: Trochę już się podleczyłam z tego „schorzenia”. Dziś nie zbieram wszystkiego, co leży na ulicy z racji tego, że mój dom nie ma już 1200 m2. Kiedyś taki miałam. Sprawa wyjściowa: mój tata, Ryszard Potocki, był cenionym scenografem w związku z czym, byłam wychowywana w kulcie wzornictwa, pewnej estetyki, sztuki dekoracji, ale i wynalazku, ponieważ tata był niezwykłym wynalazcą. I oprócz tego, że sam robił meble, lampy i różnego rodzaju rekwizyty, pokazywał mi ciągle, że z bardzo wielu rzeczy, które człowiek niemalże znajduje na śmietniku, można zrobić fantastyczne dekoracje. A ludzie, nie mając takiej wyobraźni, pozbywali się takich „perełek”. Ale i takie wtedy były czasy: przyszła socjalistyczna nowoczesność, pojawiły się bloki, a w nich meblościanki i każdy chciał je mieć u siebie. Ludzie wyrzucali więc tabunami te najpiękniejsze, art decowskie meble, które z kolei mnie najbardziej się podobają. To z nich urządziłam swój cały dom.

WiO: Podobno Pani córki nazywają go żartobliwie lombardem?

M.P.: Tak, ale nie tylko z powodu mojej „graciarni” (śmiech). Po prostu, w tym domu jest kilka historii życia bliskich mi ludzi. Historii, które do dziś w sobie pielęgnuję. Jest moje życie z rodzicami z czasów, kiedy byłam małą dziewczynką. Jest moje życie z Józkiem Robakowskim – awangardowym artystą i ojcem mojej pierwszej córki Matyldy. Jest moje życie z Grzegorzem Ciechowskim – wybitnym liderem Republiki i ojcem mojej Weroniki. Z każdego miejsca, w którym mieszkałam (a przenosiłam się dotąd jakieś 11 razy!), coś ważnego ze sobą zabierałam. Nie wszystko mogłam. I właściwie nie z każdego. Bo moje mieszkanie z Józkiem praktycznie zostawiłam z całym swoim dobytkiem. A z łódzkiego domu moich rodziców zabrałam właściwie tylko ten stoliczek, który stoi w salonie i fotel mamy, mocno już sfatygowany. No i oczywiście mój ukochany żyrandol – wielkie dzieło sztuki art deco, najczystszej formy. Kiedy go zawiesiłam, poczułam, że jestem w domu.

WiO: Dom tworzą rodzinne pamiątki: bibeloty i zdjęcia. Tych ostatnich jest tu najwięcej.

M.P.: Tak, ale nie są to tylko podobizny osób, z którymi jestem spokrewniona. Jest tu Witkacy i prace wielu artystów – fotografików: tych sławnych i tych mniej docenionych. Zapełniłam nimi wszystkie możliwe ściany, ponieważ nienawidzę wręcz trzymać zdjęć w pudełkach i albumach. A zdjęcia cyfrowe to już w ogóle jakiś koszmar! Za moich czasów było tak, że wszyscy jeździli na wczasy nad Morze Czarne i kręcili cały pobyt zwykłą kamerą VHS. I potem przychodziłaś – nie daj Boże! – z wizytą do takich przyjaciół, a oni włączali video i mówili z dumą: „a teraz obejrzymy film z Bułgarii”. No i wtedy byłaś załatwiona, chyba że akurat miałaś skręt kiszek albo zagrałaś omdlenie i mogłaś z tej paranoi uciec. Zdjęcia na ścianach, moim zdaniem, nie są tak inwazyjne. Mam na nich ludzi, których kocham i ukochane miejsca, które chcę pamiętać. Przechodzę obok nich kilka razy dziennie, mogę się na chwilę zatrzymać, powspominać, pomarzyć. A kiedy przychodzą goście, to o nich opowiadam. Jeśli oczywiście o nie pytają – bez natręctwa. Według feng shui nie powinno się wieszać na ścianach wizerunków ludzi, którzy nie żyją. Albo zdechłych ryb, które też mam. Wszystko to wiem i staram się tego unikać, ale… jak Weronika ma żyć bez zdjęć swojego taty, a ja bez bliskich, których straciłam? Wprawdzie odeszli, ale…wciąż tu są…

WiO: … są w Pani pamięci i w sercu. A poza tym, korzysta Pani z ich rzeczy na co dzień…

M.P.: Oczywiście, i przenoszę na nie swoją energię. Wszyscy mi mówią: „masz tak obgryzione obicia tych krzeseł, zrób z tym coś”. Ale co? Mam pójść do sklepu, kupić piękny materiał i je odpicować? Przecież ten jest autentyczny! Fakt, że na żadnym z tych krzeseł nie da się już za bardzo usiedzieć i tutaj by się raczej tapicer przydał, żeby przynajmniej druty nie wchodziły w pupę. Ale myślę, że te krzesła mają w sobie coś czułego właśnie przez to, że są tak bardzo stare, że tyle historii już przeszły, że nie mam odwagi ich odnowić.

WiO: A co w tym domu Pani zmieniła? Wprowadzając się, zrobiła Pani jakąś rewolucję?

M.P.: Przede wszystkim, rozbiłam ścianę przy schodach, dzięki czemu mogłam pod nimi zrobić łazienkę „dla krasnoludków”. Przemek Saleta, który był tutaj jednym z moich pierwszych gości, nie może do niej wejść, bo „ucina” mu głowę (śmiech). Przesunęłam także ścianę w salonie, powiększając go tym sposobem o całe 25 m2, bo tu była maleńka klitka i nie miałam, gdzie przyjmować gości. Gdybym zdecydowała się pomieszkać tu dłużej, to jeszcze bardziej powiększyłabym całe to pomieszczenie, łącząc je z oszklonym tarasem.

WiO: „Gdybym pomieszkała tu dłużej…”? Czy to znaczy, że myśli Pani o wyprowadzce?

M.P.: Myślę o tym od 10 lat, czyli od dnia, w którym się tu wprowadziłam (śmiech). Ten dom był kupiony w pośpiechu i w takiej fazie mojego życia, kiedy podejmowałam złe decyzje. Chciałam gdzieś przeczekać, aż się uspokoję, pozbieram, wyjdę z dołka psychicznego po rozwodzie z Grzegorzem – a wiadomo przecież, że wszelkie rzeczy „tymczasowe” trwają paradoksalnie najdłużej. Ten dom jest urządzony w sposób, który mi się podoba i goście, którzy przychodzą na liczne kolacje, dobrze się w nim czują, ale odkąd wyprowadziły się stąd moje córki, nie mam już żadnego powodu, by tu dalej mieszkać. Mam dość stania w korkach, dojazd pod Warszawę jest prawdziwym koszmarem. Poza tym, chcę znów mieć pracownię, aby gdzieś trzymać swoje scenariusze, ceramikę, obrazy i fotografie. Wszystko rozbija się o fundusze, niestety. Ale mam nadzieję, że kiedyś spłyną na mnie tak wielkie pieniądze, że uda mi się zakupić wymarzony apartament, gdzieś w śródmieściu (śmiech).

WiO: I tego Pani życzę. Będziemy mieć okazję do kolejnego spotkania na naszych łamach!

Rozmawiała: Ewa Anna Baryłkiewicz
Zdjęcia: Artur Krupa

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.